Nie napisałam nic o naszym powrocie z gór, którego początki nie należały do najłatwiejszych...
Jako że kreseczka na naszym termometrze powędrowała poniżej - 30 stopni, nasze szanowne auto odmówiło współpracy już w środę, kiedy to pakowałyśmy się z moją koleżanką Magdą na narciarskie szaleństwa.
Mój "zrób to sam" mąż postanowił samodzielnie naprawić samochód, wyjął więc akumulator i ładował dzielnie przez całą noc, pożyczonym od gospodarza prostownikiem.
W czwartek po włożeniu akumulatora do samochodu, okazało się, że nasz samochód w dalszym ciągu raczej nie jest zainteresowany odpaleniem silnika.
W międzyczasie dowiedziałam się z ust mojego szanownego męża oraz Taty, z którą prowadziłam gorącą linię ratunkową, że mam oto wykupione AC.
Z grubsza wydawało mi się, że OC i AC to takie literki, za które tylko co roku płacę i nic z tego nie wynika, a tu - niespodzianka. Okazało się, że AC = pan, który przyjeżdża i przy -30 uruchamia nam samochód :)
Pozdrawiamy serdecznie nieco rozchwianego emocjonalnie w wyniku mrozu Pana Cudotwórcę, dzięki któremu udało się bez większych przeszkód dotrzeć do domu zgodnie z planem :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz