Nowy rok szkolny zaczął się u nas lekkim poddenerwowaniem.
To znaczy - lekkim poddenerwowaniem u mnie.
Bo u Sebastiana - pełna ekscytacja...
Już podczas wakacji Sebastian snuł plany jak to będzie wspaniale, kiedy wreszcie wyląduje wśród nowych kolegów, jak fantastycznie będzie spędzał czas...
Ja tymczasem dostawałam zawału na myśl o tym, że szkoła, która docelowo przewidziana jest na około 1000 dzieci to całkowicie nowy budynek, dyrekcja formalnie wybrana 2 tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego, nie mówiąc już o nauczycielach...
Próbowawszy dowiedzieć się czegokolwiek o szkole męczyłam telefonami panią w Urzędzie Gminy, która na wszystkie moje pytania, wątpliwości i niepokoje odpowiadała wiele wyjaśniającym "szkoła formalnie zaczyna swoją działalność od 1 września. Ale proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze"
...
W obliczu nieustającej ekscytacji Sebastiana i niezmąconego spokoju pań w urzędzie postanowiłam wyjątkowo kogoś się posłuchać i przestać się martwić.
I tak 1 września wyruszyliśmy na rozpoczęcie roku szkolnego.
Z wrażenia pierwszy raz w życiu zapomniałam o pamiątkowym zdjęciu mojego 4-klasisty.
I co zastaliśmy?
Morze uczniów.
W klasie Sebastiana 30 osób, jako że szkoła nie jest integracyjna. Sebastian piał z zachwytu.
A do tego...
Mnóstwo uśmiechniętych, życzliwych nauczycieli.
Wszystko przygotowane dla Sebastiana tak, jak tego potrzebuje.
Codzienne wspólne powroty do domu z kolegami z klasy.
Wzruszyć mnie nie jest łatwo, ale tym razem naprawdę się wzruszyłam.
Cieszę się, że dzięki tak wspaniałemu podejściu problemy Sebastiana w szkole nie różnią się niczym od problemów innych dzieci.
Że zapomniał gumki do ścierania, że nie wie gdzie ma zeszyt od polskiego i oczywiście najważniejszy z codziennych problemów - jaką gazetkę kupić w kiosku po drodze do domu.
Mam nadzieję, że tak już zostanie.