Miałam w planach napisanie fantastycznego, pełnego
pozytywnej energii posta o tym, jak to cudownie
mija nam czas na hulankach i swawolach, oraz o tym, że ogólnie jest
wesoło.
Tymczasem - dopadła nas niestety proza życia no i
najogólniej rzecz biorąc - szału nie ma...
Zaczęło się od ubiegłego tygodnia, kiedy masza mała Kasia
dostąpiła pierwszego w swoim życiu zaszczytu rozpoczęcia kuracji antybiotykiem.
Byłam z siebie dumna i blada, że podając Sebastianowi różne
dziwne specyfiki wzmocniłam jego odporność na tyle, że jakoś się trzymał,
wczoraj zrobiłam siętrochęmniej dumna, poniewaz okazało się, że jednak złapał
go kaszel, za to dziś dla odmiany stałam się bardziej blada, kiedy od rana nie
mogliśmy poradzić sobie z kaszlem, a Sebastian się dusił próbując wykonać cos
na kształt oddechu...
Oczywiście są ferie, więc wszyscy, którzy mogliby pomóc są
akurat w górach, zażywając świeżego zakopiańskiego smogu, postanowiłam więc
zawalczyć o koflator.
Sprzęt dzięki superuprzejmości pewnej rodzinki aktualnie
będącej jedną nogą w gipsie udało mi się zdobyć, natomiast nie udało się już
zdobić pana koflator obsługującego, gdyż najbliższy wolny znajduje się
aktualnie w Bydgoszczy...
Finał jest taki, że na razie ratujemy się antybiotykiem,
oklepywaniem i naszą domową nie do końca jeszcze opanowaną techniką AFE czyli
że tak powiem ręcznym wyciskaniem kaszlu z człowieka, oraz czekamy na wizytę
pana od koflatora, która to nastąpić ma już w piątek.
A ja się mocno zastanawiam nad nakreśleniem planu działania
na wypadek tego typu sytuacji w przyszłości....
No i tu też szału nie ma....
Póki co, mam przed sobą białą kartkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz