Życzymy Wam pełnych szczęścia i radości
spokoju i miłości świąt Bożego Narodzenia.
Przesyłamy w waszą stronę dużo ciepłych myśli i mamy nadzieję, że nadchodzący 2019 rok będzie dla Was najwspanialszy :)
Sebastian z Kasią i rodzicami
Za nami parę miesięcy wielkich emocji, szybkich decyzji życiowych, wiele pracy i baaardzo mało wolnego czasu.
Wakacje to idealny moment żeby naładować baterie, więc ładujemy i my.
Jak szaleć to szaleć - na całego.
Afrykańskie upały pozwoliły nam na iście Carringtonowski reset... pod Olsztynem ;)
Co prawda tylko 3 dni, ale było warto :)
Sebastianowi po 3 dniach spędzonych od rana do wieczora w basenie powoli w miejscu nóg wyrasta rybi ogon, a w momentach kiedy na chwilę wynurzał się z wody delektował się odrobiną luksusu ;)
Jednym słowem - Olsztyn górą!
Ps. Przy okazji sprawdziliśmy - po spędzeniu 36 godzin w wodzie skóra na palcach tylko się marszczy ale jeszcze nie odpada.
Stwierdził na przykład, że fajnie będzie zrobić dach nad tarasem na działce.
Pomysł naprawdę wspaniały, dach nabiera kształtu i jest prześliczny, ale że to pierwszy w życiu dach no to trochę czasochłonny...
Dzieci od rana do nocy nie robią nic innego oprócz stania przy nim i wpatrywania się w to jak przybija deski, odrywa bo krzywo, przybija jeszcze raz, odrywa bo jeszcze trzeba dociąć...
Pomagają jak mogą, trzymają, doradzają, podtrzymują na duchu.
Ja dla odmiany postawiłam na przetwory.
Po wstępnym zrobieniu paru dżemów całkiem się rozkręciłam i przerzuciłam się na soki...
Mąż robi dach drugi tydzień, jeżdżąc między działką, domem, sklepami ze śrubkami a tartakami.
Ja wczoraj w nocy przebierałam 15 kg czarnych porzeczek i do 2 rano rozlewałam do słoików sok porzeczkowy by już o 6 rano wstać do pracy...
Dziwnie działa na nas to lato...
Dzień mamy zawsze wykorzystuję do tego, żeby na chwilę się zatrzymać i docenić to, co mam najcenniejszego.
A najcenniejsze jest to, czego nie da się kupić, a co codziennie daje mi siłę do działania.
Miłość moich ukochanych dzieci ❤
To prawda, że los sprawił, że na codzień spotykamy na swojej drodze dużo więcej przeciwności, ograniczeń, że poświęcamy wiele czasu i energii na rzeczy o których istnieniu przeciętny człowiek nie ma nawet pojęcia...
Mam jakiś taki defekt psychiczny, który pomimo wiecznego cheronicznego niewyspania, pomimo ciągłej nierównej walki z chorobą syna, z którą generalnie z góry wiadomo, że wygrać się nie da, mimo tego, że jak już myślę, że więcej nie zniosę i już naprawdę wydaje mi się, że doszłam do kresu swoich możliwości, los właśnie wtedy pokazuje mi, że jednak się myliłam i dowala mi jeszcze bardziej, pomimo tego wszystkiego ja dalej jestem szczęśliwa i spełniona.
Dzięki chorobie Sebastiana nauczyłam się tego, czego nie umiałam wcześniej.
Że w życiu naprawdę liczą się tylko chwile, że warto dbać i doceniać każdy promyk słońca i że warto wykorzystywać czas który jest nam dany, bo jest to naprawdę dużo mniej, niż się nam wydaje.
I że najcenniejsze co mam w życiu to moje ukochane dzieci, chociaż nieustannie wystawiają mnie na próbę granic mojej cierpliwości ;)
A dziś rano Sebastian chodził za mną i jęczał, że koniecznie muszę zajrzeć do skrzynki na listy, bo na pewno coś do niego przyszło...
W skrzynce znalazłam kartkę z gazety dla mam, w której jest napisane, że jestem najlepszą mamą na świecie...
No cóż, kłócić ze słowem pisanym się nie będę ;)